„My, chrześcijanie”, albo skrajnie „my, katolicy”. Pewność zbawienia gotowiśmy zamienić w lekceważenie bądź pogardę wierzących inaczej lub niewierzących. Bywa też, że gorliwi w wyznawaniu wiary podejrzliwie patrzymy na mniej gorliwych albo zgoła niepraktykujących. Nie, Jezus nie chce nas odwieść ani od gorliwości, ani od wyznawanej wiary, ani od przyznawania się do imienia chrześcijan. Chce powiedzieć, że to wszystko samo przez się nie wystarczy. To zbyt mało powiedzieć: Chodziłem na Msze i pielgrzymki, składałem ofiary na tacę i kopertę na kolędzie dawałem. Śpiewałem w parafialnym chórze. Należałem do grona ministrantów. Czytałem „Gościa Niedzielnego” i słuchałem Radia Maryja. Dobrze, że to wszystko czynimy. Ale Jezus dziś rzuca nam większe wyzwanie. Jakie?
Gdyby odpowiedź była prosta i łatwa, nie byłoby tylu błędów i pomyłek zarówno w życiu każdego z nas, jak i w historii Kościoła. Trzeba zatem zapytać: Co jest najważniejsze? To pytanie padło już dwa tysiące lat temu (Mt 22,36). Pamiętamy odpowiedź: Miłość Boga i bliźniego. Nie ma miłości bez sprawiedliwości, a więc bez szanowania wolności i praw drugiej osoby. I bez stosowania się do prawa – przede wszystkim prawa Dekalogu. Miłość jest radością z istnienia i obecności drugiej osoby. Zatem radość na widok każdego człowieka. I troska o niego. Także radość promieniująca z wiary i modlitwy, z posłuszeństwa przykazaniom. To wszystko wymaga wytrwałości. Stąd zachęta Apostoła z drugiego czytania: Wyprostujcie opadłe ręce i osłabłe kolana! Proste czyńcie ślady nogami, aby kto chromy nie zbłądził!